Nostalgiczny Pisula jest nostalgiczny #1: Skyfall

15:53 Unknown 2 Comments



Wzięło mnie na wspominki o ostatnim filmie z Bondem. Więc poleję lukrem WSZYSTKO, a co!

James Bond – postać, która zrodziła się w głowie brytyjskiego pisarza Iana Fleminga i zadebiutowała na kinowym ekranie w 1962 roku ma już ponad 50 lat. Czas mija, a świat się zmienia, tak samo jak proporcje władzy na świecie. Nieważne jednak, czy brytyjski wywiad ściera się właśnie z zakonspirowanymi komunistami, tajnymi organizacjami, nazistami lub łaknącymi światowej dominacji rekinami finansjery. Na straży światowego porządku zawsze stoi ubrany w idealnie skrojony garnitur i trzymający w ręce kieliszek wstrząśniętego, niezmieszanego Martini, Bond. James Bond. Stary przyjaciel, którego nie ima się czas. Z uśmiechem i piękną kobietą u boku zabawia kolejną generację widzów filmowych.

W 2006 roku, po artystycznej oraz finansowej porażce filmu Śmierć nadejdzie jutro, postanowiono dosyć drastycznie odświeżyć schematyczną serię. Reżyser Martin Campbell (który już raz wprowadził Bonda w nową erę i odświeżył konwencję swoim Goldeneye), zaprezentował nam agenta 007 dostosowanego do ciężkiej oraz brutalnej współczesności. Bond o aparycji Daniela Craiga był jeszcze w swoisty sposób nieopierzonym żółtodziobem, który dopiero odkrywał jak ciężkie jest życie agenta i to, że nie można ufać nikomu, nawet kobiecie którą kocha. Po tej świeżej przygodzie pojawiło się Quantum of Solace – mocno nieudana kontynuacja (głównie przez nieoczekiwany strajk scenarzystów, który spowodował to, że kolejne sceny powstawały z dnia na dzień, dzięki kooperacji reżysera Marca Fostera i Craiga). Skyfall domyka nieformalną trylogię, która w ciekawy sposób otwiera furtkę dla kolejnych przygód agenta 007 – robiąc to w sposób, który powinien zadowolić miłośników klasycznej konwencji oraz świeżego spojrzenia „ery Craiga”.







Skyfall rozpoczyna się jak typowy „Bond". W widowiskowej sekwencji początkowej, 007 przedziera się różnymi środkami transportu przez Turcję, ścigając najemnika, który wykradł dysk z danymi tajnych agentów NATO. Gdy poturbowany agent wymienia ciosy z przeciwnikiem na dachu pociągu, towarzysząca mu agentka jest zmuszona do strzału. Niestety, trafia w Bonda, który jak worek ziemniaków spada z wiaduktu do wody, a złodziej ucieka. Agent zostaje uznany za zmarłego.


Jednak pewne idee są niezniszczalne. 007 przeżył, kurując się w egzotycznych plenerach – odnaleziony i wyleczony z zatrucia ołowiem przez piękną niewiastę. Czując w kościach swój wiek, chce skończyć ze swoim dotychczasowym życiem. Jednak przeszłość nie da mu spokoju i po obejrzeniu w wiadomościach relacji z ataku na siedzibę MI6, Bond wraca do Anglii. Tutaj będzie musiał powrócić do pełni sił, odnaleźć się w świecie biegnącym na złamanie karku i przeżartym przez technologię, a także stawić czoła demonicznemu Raoulowi Silvie, który wie o MI6 wszystko.


Za sterami tej części kinowych przygód Bonda stanął Sam Mendes. Znany głównie z autorskich i artystycznych projektów, stworzył prawdopodobnie najbardziej plastyczną oraz wizualnie perfekcyjną przygodę 007. Oglądanie Skyfall to jak przechadzanie się po galerii sztuki. Każdy kadr jest niczym idealnie wykadrowana pocztówka. Odpowiedzialny za zdjęcia Roger Deakins (znany z większości filmów braci Coen), wespół z Mendesem sprawił, że proporcje kadru, gra nasyceniem kolorów oraz światła (rewelacyjny epizod w Szanghaju), przypominają najlepsze dokonania Stanley’a Kubricka oraz Davida Leana. Film jest po prostu perfekcyjnie nakręcony i zmontowany, przez co ma szansę dotrzeć nawet do widzów, którzy nie gustują w kinie akcji, a także „bondowej” konwencji.

W parze z formą idzie również treść. Sama historia nie jest szczególnie wymyślna czy skomplikowana. Opiera się jednak na schemacie sprawdzonym i jednocześnie niezwykle absorbującym. Dostajemy bohatera, którego dobrze znamy, ale niestety przechodzi on kryzys – tak psychiczny, jak i fizyczny. Bond zaczyna wątpić w swoje umiejętności, czuje się jak relikt minionej epoki, bezużyteczne narzędzie (świetnie kontrastuje z ubranym w obcisły sweter Q – który w tej wersji jest hipsterskim geniuszem komputerowym). Film jest z tego powodu porównywany do trylogii z Batmanem Christophera Nolana – ale przecież schemat powstania i upadku to mitologiczna podstawa, która w kulturze funkcjonuje już od zarania dziejów. Pewnie nawet neandertalczycy w jaskiniach przekazywali sobie na swój sposób przygody własnych „Bondów”. W odnalezieniu siebie pomocne będzie również – po raz pierwszy tak bezpośrednie w serii – odwołanie się do absolutnych korzeni Bonda, co zostało wykonane naprawdę świetnie – bez odkrywania wszystkich kart i odbierania postaci ikoniczności, widz zyskuje szanse poznania tej postaci z całkiem innej strony.


Również zestawienie Bonda z diabolicznym Silvą – swoistym anty-Bondem – przynosi ciekawe rezultaty i idealnie dopina wątek rozwoju postaci rozpoczęty w Casino Royale. Agent wyraźnie ewoluuje, dorasta i staje się w końcu 007, jakiego znamy i uwielbiamy – nie idealnie tym samym, ale bliskim, a także rozpoznawalnym. Wiąże się z tym również to, że Mendes, uwielbiający całą serię, puszcza w stronę fanów wiele razy porozumiewawcze „oczko”, wyraźnie stwierdzając: „mój film jest inny, ale to nadal Bond, którego kochacie”. Dostajemy znanego już z trailera Q, a także niezwykle subtelne i idealnie wyważone nawiązania do Goldfingera, Tylko dla twoich oczu, czy nawet Bernarda Lee, odtwarzającego przez wiele lat postać M. Nie mogło również zabraknąć klasycznego motywu muzycznego i sceny „z lufy pistoletu”.

Skoro już jestem przy szefie Bonda, trzeba natychmiast wspomnieć o fenomenalnej roli Judi Dench. Aktorka, która w roli M zadebiutowała w Goldeneye, staje się w tej części w pewien sposób dziewczyną Bonda (jednak agent nie będzie jej mieszał i wstrząsał – jest po prostu najwyraźniejszą postacią kobiecą). Na przestrzeni kolejnych filmów przechodziła podobną metamorfozę jak Bond – chociaż jej ewolucja rozciąga się jeszcze na filmy z Brosnanem. Zaczynała jako zimna biurokratka, która potrafiła sprowadzić na ziemię wyszczekanego agenta. W końcu jednak stała się jego zastępczą matką, twardą, ale traktującą go bardzo osobiście – czego zwieńczeniem jest właśnie Skyfall, szczególnie, że w ich relacje specyficznie (i groteskowo) wpisana jest postać Silvy. Bohater odgrywany przez Javiera Bardema nawiązuje w pewien sposób do tradycji bondowskich złoczyńców – jest przerysowany; ma element wyglądu, który wyróżnia go z tłumu; ogromne zasoby ludzkie i technologiczne oraz oryginalną bazę operacyjną. Dodatkowo posiada wyraźną, osobistą motywację, której zazwyczaj brakowało kreskówkowym planom Hugo Draxa czy Ernsta Stavro Blofelda – dominacja nad światem jest zbyt absurdalna aby przerazić, ale gniew, który napędza takiego potwora, może zmrozić krew w żyłach. Dodatkowo Bardem nie szarżuje i zachowuje cały czas balans miedzy różnymi „twarzami” Silvy. Obsadowe wybory dodatkowo idealnie uzupełniają Ralph Fiennes, Naomie Harris i wiekowy, ale nadal dysponujący nieskończonymi pokładami charyzmy, Albert Finney.



Nowy Bond to film specyficzny, który może połączyć fanów tradycji i „odrodzenia” z roku 2006. Mendes idealnie składa w całość klasyczne elementy – mamy wybuchową akcję, Martini, przez łóżko Bonda przewijają się kolejne panny, a on sam wsiada w niesamowite samochody – łącząc je z pogłębioną psychologią postaci, historią o powstaniu i upadku, a także wizualnym przepychem. Bond z klasą wchodzi w nową erę, a sytuacja całej franczyzy kwitnie. I to jest chyba najważniejsze. Dostajemy wspaniałe, wysokooktanowe widowisko, które daje nam szansę kolejnego spotkania z supersamcem, którego większość z nas zna przecież całe życie. Identyfikujemy się z nim i cieszymy z jego osobistych zwycięstw. Jak już wspominałem – świat się zmienia, ale Bond musi co kilka lat uratować świat. I żeby już zawsze robił to z takim stylem, jak w Skyfall.

2 komentarze:

  1. No ale końcowa scena z latarką jest tak absurdalna że niszczy cały film. Wyszkoleni agenci zachowują się jak dzieci. Niestety film przegadany, za mało ,,prawdziwego" Bondav w akcji, w porównaniu do Casino, film, jest po prostu nudny i głupi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Scena z latarką jest głupia, to fakt. Chociaż funkcjonuje jak zębatka, posuwająca akcję do przodu, to można było zastosować coś subtelniejszego.

    "Casino Royale" lubię równie mocno jak "Skyfall", ponieważ jest zupełnie innym filmem - perfekcyjnym kinem akcji, które jednak ucieka od klasycznej konwencji. I bardzo dobrze, siłą bonda jest to, że mimo schematyczności, prawie każdy film ma "swój głos". Dlatego nie chcę stawiać obok siebie "CR" i filmu Mendesa, gdyż każdy z twórców miał coś innego do powiedzenia i tak naprawdę mają niewiele punktów wspólnych - opierają swoją siłę na zupełnie innych elementach.

    OdpowiedzUsuń