Transformers: Ostatni Rycerz - pisulorecenzja
Można obejrzeć nowych Transformers. Można
też upiłować sobie nogę. Obu form rozrywki nie polecam w zbliżonym stopniu.
To jest prawdziwa wirtuozeria kręcenia
filmu o niczym. Po raz czwarty (jedynka nadal ma trochę uroku). Znowu w stylu
typowym dla współczesnego Hollywood nad scenariuszem grzebało multum osób
(siedem - a to tylko te wymienione w napisach, które kombinowały najmocniej) i
widać to w każdej nieprzystającej do siebie zupełnie scenie. Ja od tych filmów
Baya naprawdę nie wymagam już nic, ale byłoby naprawdę miło, gdyby chociaż
udawały filmową narrację – miały jakąś strukturę, opowiadały jakąś historię. A
tutaj jakikolwiek mizerny „fun” kończy się na kłamliwych zwiastunach: zły Optimus? W
całym filmie w ogóle pojawia się na dosłownie dziesięć minut. Megatron? Ma
jakieś pięć minut. Tajemna historia Transformerów na Ziemi? Parę minut wstępu
i jedna kilkusekundowa scena w środku. Ta dziewczynka, która dostała jeden cały
zwiastun dla siebie? Jest tłem (i dobrze, bo Mickey dał jej dekolt do pępka –
czternastolatce). Postapokaliptyczna przyszłość? Jedna dzielnica w Stanach. W
ogóle samych robotów jest tu tyle, co kot napłakał, a lwia część akcji to
niemiłosierne przeciąganie przeskakiwania z miejsca na miejsce – tam, gdzie
inny reżyser zrobi cięcie, Bay pokazuje sześć lat lotu amerykańskich
samolotów/dronów/łodzi podwodnej. Albo Anthony Hopkins chodzi po łące i nie ma
pojęcia, co tutaj robi. Chodzi też po ulicy. I siedzi a kanapie.
Ludzie oczywiście grają pierwsze
skrzypce – Marky Mark z miną idioty reaguje na każdą nową wiadomość, pani profesor z Oksfordu Lara Baycroft, mająca na koncie honoris causa
(oczywiście), jest mądra i odważna, bo jest mądra i odważna, a wojskowym
przewodzi Josh Duhamel, który jako jedyny zgodził się powrócić do tego
paździerza z pierwszych trzech części. Jeśli nawet Tyrese Gibson nie chce
reklamować filmu swoją twarzą, to jest naprawdę tragicznie.
Szkoda jakichkolwiek słów na ten film,
bo nawet Transformery nie mają tutaj sceny jakiejś konkretnej bitki. Przez 80%
czasu gapimy się na kosmiczne barachło, które robi to, co najlepiej robią
kosmiczne barachła.
Nic.
Dialogi to morderstwo na języku, fabuła
przypomina fanfic pięciolatka, który wkurzył się na starszego brata i stara się jak
najbardziej zgnoić jego ulubiony materiał źródłowy. I jest po prostu nudno, bo
sceny akcji są potraktowane po macoszemu, krótkie, chaotyczne, powolne,
powtarzające wszystko to, co już u Baya widzieliśmy – szczególnie razi ta jego
boleśnie wykalkulowana pirotechnika, gdy palcem możemy wskazywać miejsca,
gdzie zaraz coś eksploduje. Bawi lepiej niż czwórka, ale to taki poziom
bolesnego zafascynowania widza niemożliwą fuszerką – jak w przypadku „The Room”
– gdzie widać, że autorzy coś tam opowiedzieć chcieli, ale zwyczajnie nie
potrafią tego zrobić, nawet jakby im ktoś matki trzymał na muszce.
Cała opowieść to festiwal przypadkowości
i wrzucanych bez pomysłu dziwactw, bo może coś chwyci. Ale nie chwyta. Nie wiem
jak to się stało, że film wyklucza z akcji Optimusa i Megatrona, daje innym
Transformerom jedynie kilka minut czasu ekranowego, postacie ludzkie zostają
pozbawione jakiegokolwiek charakteru, a to nadal trwa 2,5 godziny. I naprawdę,
gdy Hopkins stwierdzał w wywiadach, że nie ma pojęcia, o co w tym filmie
chodzi, to mówił to w imieniu widzów – totalny bajzel,
niewart waszego czasu, niewart prądu, niewart jakiejkolwiek uwagi kogokolwiek.
Jak nie lubię nawału rebootów, tak Transformers krzyczą o niego w bólu.
Dwa plusy:
Cogman – ninja-lokaj-socjopata, który
dostaje dwie najbardziej kuriozalne sceny w historii tej serii, co dużo znaczy.
Bumblebee – pełen konkret, dużo robi i
mało mówi, sprząta cały bajzel – jak go spuszczają ze smyczy, to trzeba typa trzymać w dziesięciu, bo jest szansa, że zamorduje wątki fabularne
przygotowywane na pięć kolejnych filmów. I – tak, powiem to – nawet szkoda, że
nie ma tutaj Szyji Wobbuffeta, bo ta seria była najlepsza (albo inaczej, dało
się ją oglądać), gdy opowiadała po prostu o chłopcu i jego czaderskiej bryce,
która potrafi obić pysk kosmicznego tyrana. Naprawdę, dwie sceny, gdy Bee
załatwia tutaj sprawy, to jedyne momenty wzbudzające jakiekolwiek emocje.
I starczy, bo w tym wpisie jest więcej
fabuły i wartkiej akcji niż w całym wybayonym filmie.
A teraz SPOILEROWO:
.
.
.
.
.
- sytuacja z Optimusem to taka
scenariuszowa taniocha i robienie widzów w konia, że ręce opadają. Wpada na
Cybertron, Gritty Reboot Arielka głaszcze go po pysku, mówiąc „jesteś teraz
zły”. Optimus nagle stwierdza „o #$%#$%, jestem teraz zły”. I znika na PRAWIE
CAŁY SEANS. Odwiedza film w finale, bo niby wypada, a tam Marky Mark
głaszcze go po pysku, a Bee mówi „jesteś teraz dobry”. Optimus nagle stwierdza
„o #$%#$%, jestem teraz dobry”. Spoko. Siema nara.
- Ekipa Megatrona złożona z zupełnie
nierozpoznawalnych Decepticonów, które wyglądają jak raperski kolektyw z
kreskówki z lat 90. Ginie po trzech minutach. Fascynuje mnie ta maniera Baya,
żeby w każdym filmie mieć groteskowych „czarnoskórych” Transformerów.
- Bay nie ma zielonego pojęcia, co się
kiedy dzieje z robotami. Tak jak widz. Mamy walkę w jakimś westernowym miasteczku
i… nagle wszystkie roboty robią sobie przerwę i spieprzają do Anglii.
- ale jednak nie wszystkie, bo słyszymy,
że Megatron leci za Markym Markiem, ale widocznie GPS mu nawalił (działa
zapewne na Windows Phone) albo spodobała mu się jakaś wysepka po drodze, bo
znika na PÓŁ FILMU, żeby później wrócić trochę z musu, jak Optimus. Zawsze na
gotowe.
- wojsko lata tutaj siedem razy szybciej
niż Optimus Prime na smoku. Wszystko leci szybciej niż Optimus Prime. Optimus
jest tym kumplem, którego lubisz, chociaż zawsze się spóźnia.
- Nie wiem, o co chodzi z Dinobotami, bo
to wygląda tak, jakby każdy fragment z nimi pisał ktoś inny, a Bay to wrzucał z
miejsca do filmu. Nagle wszystkie są miniaturowe, oprócz Grimlocka, potem znowu
duże, potem znowu małe…
- I najlepsze: masz super ważną walkę na
łące, gdzie największe zniszczenie sieje Anthony Hopkins oraz jego laska i nie
zabierasz na nią #$%#$%#$%#$ ROBO-TYRANOZAURA. Serio, Grimlock jest i nagle go nie ma.
- Hot Rod. Ten narwany dzieciak, który
oryginalnie przechodził długą drogę do roli lidera Autobotów, tutaj został
zamieniony w Omara Sy’a, z którego tylko beka, bo zabawnie mówi z francuskim
akcentem. I nazywa się nadal Hot Rod.
- Autoboty: John Goodman jest spoko, bo
to John Goodman, ale prawie go nie ma. Drift robi tylko jedną rzecz – chowa
miecz na plecy. Serio – on go tylko wyjmuje, wbija w ziemię i chowa ze stylem.
Jakieś sześć razy. ZielonyBot jest. Chyba.
- Bumblebee spuszcza tutaj wpier$%^
każdemu, kto mu najdzie pod rękę – grzmoci wojsko, Decepticony, wytłukł zło z
Optimusa, zakończył ten cyrk strzelając Gritty Reboot Arielce prosto w zęby.
Sporo jak na pięć minut czasu ekranowego. Jedyny dobry element i sekundowa
emocjonująca scena (jak mówi Optimusowi, że są starymi ziomami – najtańszy
zabieg z siłą przyjaźni pokonującą zło, ale pasuje do postaci).
- Bay chciał zrobić swojego BB-8. Ależ
mu to eksploduje w twarz.
- ten film ma najnudniejszą podróż
łodzią podwodną w historii kina. Trwa trzynaście lat i wlecze się tak bardzo,
że w pewnym momencie Cogman wystrzeliwuje się w głębiny z luku torpedowego, wraca
z dwiema wielkimi rybami i robi bohaterom kolację. Gdy goni ich wojsko. A losy
świata wiszą na włosku.
- Cybertron jeszcze nigdy nie wyglądał
tak źle.
- Steve Buscemi został Transformerem. W
sumie spoko.
- Unicron XD ROTFLCOPTER
- Ktoś mógł powiedzieć Jazzowi, że
Autoboty mogą się składać do kupy…
- Tucci i Turturro nie dali tutaj
żadnego fucka. Ja też.
0 komentarze: