Hobbit: Pustkowie Smauga
„Hobbit: Pustkowie Smauga” - druga część trylogii na podstawie powieści J.R.R. Tolkiena - wkracza dumnie do kin i mamy szansę zobaczyć kolejne 150 minut podróży dzielnego hobbita Bilbo Bagginsa.
Drugi film śmielej poczyna sobie z książkowym oryginałem. Do tego stopnia, że nie powinniśmy traktować go nawet w kategorii adaptacji, a raczej jak prequel do filmowej trylogii „Władca Pierścieni” luźno oparty na wydarzeniach opisanych w książkowym „Hobbicie”. Z jednej strony w filmie znajdziemy praktycznie wszystko, co znamy z kart powieści – Beorna, elfy z Mrocznego Lasu, beczkowy spływ (który jest najbardziej ekscytującą sceną pościgu jaką widziałem w kinie od czasu „Przygód Tintina”; istny rollercoaster), Miasto na Jeziorze czy urzekający majestatycznością smok Smaug - z drugiej każda z tych scen jest przedstawiona w zupełnie inny sposób. Z każdej albo coś wycięto, albo dodano nowe wątki, zaś cele bohaterów dopasowano do bardziej realistycznego - oczywiście jak na film fantasy - nastroju, który znamy z poprzednich filmów.
W przeciwieństwie do „Niezwykłej podróży”, nie powracamy do swojsko wyglądających miejsc. Bag End i Rivendell zdążyliśmy już poznać w „Drużynie Pierścienia”. Drugi film prowadzi nas w zupełnie nieznane tereny, dzięki czemu możemy zwiedzić jeszcze więcej zakątków Śródziemia.
Aktorsko film stoi na niesamowicie wysokim poziomie. Na przód oczywiście wychodzi sir Ian McKellen, ale wtóruje mu grający Thorina Richard Armitage. Dobrą robotę robią też pozostałe krasnoludy w które aktorzy tchnęli dużo życia w porównaniu do dość płaskich i nijakich książkowych oryginałów. James Nesbitt jest nadal jednym z moich ulubionych filmowych krasnoludów, a i grający Bombura Stephen Hunter (który wciąż nie doczekał się ani jednej kwestii) wywołuje salwy śmiechu. Przez cały film błyszczy jednak prawdziwy diament, którym jest Martin Freeman. Grający tytułowego Hobbita brytyjski aktor w każdej scenie udowadnia, że był idealnym wyborem do tej roli.
Historię można było opowiedzieć krócej, jasne. W animowanej adaptacji z 1977 od Rankina i Bassa zajęło to 70 minut (niezła alternatywa dla ludzi marudzących na 8-godzinną wersję kinową). Ja zdecydowanie wolę jednak podejście Petera Jacksona. Świat stworzony przez Tolkiena ma ogromny potencjał, a „Pustkowie Smauga” potwierdza, że z tak cieniutkiej książki jaką jest „Hobbit” (i z dodatków dopisanych przez Tolkiena w „Powrocie Króla”) da się zrobić coś naprawdę wyjątkowego. Jeśli byliście oczarowani magią filmów Jacksona to doskonale wiecie, że 9 godzin w Śródziemiu (lub w Nowej Zelandii, jak kto woli) jest zdecydowanie bardziej przyjemne niż 6 godzin.
W moim przypadku „Pustkowie Smauga” okazało się miłością od pierwszego obejrzenia. Już wiem, że film będzie zajmował w moich zbiorach bardzo szczególne miejsce i tak jak jego poprzednicy stanie się filmem wielokrotnego użytku.
Patrząc na książkowy oryginał i widząc, w którym momencie książki kończy się drugi film, jeszcze bardziej nie mogę się doczekać trzeciej części, „Tam i z powrotem”. Jesteśmy bowiem mniej więcej w 5/6 książki, więc z pierwowzoru zostało już niewiele, a przed nami jeszcze przynajmniej 3 godziny podróży. Co mówi nam w zasadzie tyle, że nawet znając książkowy oryginał, w trzecim filmie czeka nas mimo wszystko dużo nowych wątków, których wciąż nie znamy i dużo zaskoczeń. Jako fan filmowego Śródziemia nie mogę się doczekać.
Recenzja napisana dla portalu gazeta.pl
0 komentarze: