Blacksad: Bolesny zawód

15:29 Jan Mazur 0 Comments


Są takie serie, które wydają się zbyt dobre, by zatonąć. Do czasu, w którym kilka nieprzemyślanych decyzji i pomyłek pośle je na sam środek twórczych mielizn. Blacksad: Amarillo jest tego smutnym przykładem.

Pierwsze deus ex machina, na które natykamy się w trakcie lektury, nie wzbudza podejrzeń. W końcu seria nie raz zmuszała nas do przymknięcia oka na fabularne głupotki. Nigdy nie dyskwalifikowały całego albumu, bowiem te braki w technice Blacksad często nadrabiał wysokimi notami za styl. Po kilku stronach jednak sytuacja się powtarza. I znowu, i znowu, deus ex machina za deus ex machiną. Gdy w trzech-czwartych albumu mamy już za sobą spory panteon, pojawia się zwątpienie. Czy to żart? Czy za chwilę autorzy zburzą czwartą ścianę, puszczając do nas oko w formalnej grze? Niestety, nic takiego się nie dzieje.



Historia zaczyna się w momencie, w którym John Blacksad kręci się bez celu po północnym Teksasie. Pozbawiony jakiejkolwiek sensownej motywacji, bez mrugnięcia okiem daje się wciągnąć w wir podrzucanych mu przez scenarzystę wydarzeń. Odprowadzi komuś samochód, obroni pechowych złodziei przed linczem, pomoże przypadkowemu człowiekowi w szukaniu wspólnego znajomego… z twardo stąpającego po ziemi detektywa z poprzednich tomów, w Amarillo przemienia się w uwielbianego przez wszystkich wędrownego anioła bez skazy. Nawet w najbardziej absurdalnych sytuacjach nie traci rezonu i bez namysłu rzuca się na pomoc potrzebującym, by po wszystkim zabłysnąć bon motem.

Trudno mu się jednak dziwić, bo najwyraźniej nic nie może mu zaszkodzić. Zarzut kradzieży samochodu i zabójstwa, czy pobicie agentów federalnych to tylko pomniejsze przeszkody, które nie niosą ze sobą żadnych konsekwencji. O quasi-realistycznej konwencji poprzednich albumów możemy zapomnieć. Obecnemu Blacksadowi bliżej jest do naiwnych, awanturniczych opowiastek dla młodzieży.


Więcej powagi miał wnieść do albumu wątek dwóch młodych bitników, których poczynania nieco na siłę połączono z losami kota-detektywa. Tak oto spotykamy znanego z tomu Czerwona dusza szalonego bizona Greenberga i jego nowego kompana, młodego lwa Chada. Obydwaj symbolizują dwie wielkie postacie ruchu beat generation – poetę Allena Ginsberga i pisarza Jacka Kerouaca. Twórczy duet, połączony toksyczną niby-przyjaźnią, zmierza do tytułowego Amarillo, by spotkać się z agentem literackim. Jak to w życiu bitników bywa, podróż ubarwiają im pijaństwa i konflikty z prawem. Gdy w trakcie jednej z tych przygód dochodzi do morderstwa, ich plany zaczynają się sypać. Podobnie jak sama fabuła, która od tamtej chwili skręca na coraz to gęstsze manowce.

Zauważył to chyba w pewnym momencie sam scenarzysta, który próbował tuszować kuriozalność historii, wciskając do niej niespodziewane dramaty. Ich sprawcą, najczęściej nieumyślnym, jest właśnie Chad. Niestety, efekt jest odwrotny od zamierzonego i któraś z kolei bezsensowna tragedia, zamiast przejmować, bawi swoją pretensjonalnością.


Jakby tego było mało, wątki poboczne mnożą się bez kontroli scenarzysty i po chwili umierają. Kolejne postacie wpadają na karty komiksu niczym znani aktorzy do komedii produkcji TVN – tylko na moment i najwyraźniej po to, by swoją obecnością przykryć brak pomysłu na fabułę. Po drodze taśmowo marnowane są okazje na ubogacenie świata Blacksada. Koronnym tego przykładem jest wątek siostry Johna, którą ten spotyka przypadkiem - oczywiście dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.

Jeśli chodzi o warstwę wizualną, to śmiało można uznać najnowszego Blacksada za dzieło komplementarne. Słabemu i niedbałemu scenariuszowi towarzyszą takie właśnie rysunki. Graficznie piąty album stoi o klasę niżej, niż poprzednie. Obok kadrów, jak na standardy Blacksada, przyzwoitych, co i rusz wyskakują takie, których byśmy się nie spodziewali. Namalowane w pośpiechu, jakby od niechcenia, bez charakterystycznej dla serii dbałości o szczegóły. Drażni też duże nagromadzenie kreskówkowych uproszczeń, które w takiej ilości nie bardzo pasują do blacksadowej konwencji.

W efekcie tego wszystkiego, piąty tom powraca do korzeni serii i skłania czytelnika do rozwiązania ponurej zagadki. Jakim cudem nikt, na drodze z biurka scenarzysty do drukarskich maszyn, nie dostrzegł nadciągającej katastrofy? Czy wszyscy redaktorzy w Editions Dargaud wzięli urlop? Może rysownik tworzył album pod ciężarem groźby? Celowy sabotaż?

Jakie nie byłyby faktyczne powody, ofiarą pozostaje czytelnik. Dlatego odradzam kupno Amarillo. Zarówno tym, którzy nie zetknęli się wcześniej z kotem-detektywem – im polecam poprzednie historie; jak i tym, którzy darzą serię miłością. Lektura najnowszego tomu będzie dla nich bolesnym zawodem.

0 komentarze: