Koisz pisze: Smród brody Supermana
Odczarowanie szlachetności tego bohatera polega nie tylko na ukręceniu komuś łba (nie jęczcie, że spojleruję, każdy wie, komu zrobiono takie bubu na końcu „Man of Steel”, każdy!), ale na… zaopatrzeniu go w brodę. Mamy więc tego skrępowanego kompleksami, niepewnego swojej roli społecznej Clarka Kenta, który wygląda jak menel. Niby kompletny, bo strzela oczami, podnosi lokomotywy, ale oderwać się od ziemi, aby poszybować w niebo, może dopiero wtedy, gdy pogada sobie z tatkiem i ogoli się w kryptońskiej twierdzy. Jego ojciec brodę nosił, a owszem, gdyby jednak Jor-El żył, a nie objawiał się jedynie jako projekcja nieposiadająca zmysłu estetycznego, na widok gładkiego syna na pewno swoją brodę by zgolił.
Mogę o brodach komiksowych bohaterów pisać i pisać. A jak Batman oszalał i w jaskini siedział, bo się sterydów nałykał i trzeba było mu detoks na siłę robić? Była broda. Broda, jako symbol upadku Mrocznego Rycerza. Ale to już inna historia.
Nigdy nie miałem brody, uważam jednak, że pisać o brodach mogę. Znam brody, mój ojciec nosił takową.
Oglądając stare zdjęcia rodzinne stwierdziłem, że może dam szansę brodzie, ale nigdy bez golenia nie wytrzymałem dłużej niż trzy dni. Miałem kiedyś taką trzydniówkę na MFK w Łodzi, może dlatego żona Alana Moore’a podczas tańca pomyliła mnie ze swoim genialnym mężem i uszczypnęła raz w tyłek. Kto wie, kto wie? Po trzech dniach już mi te twarde kły przebijają skórę, patrzę więc w lustro i mówię głośno – śmierć brodzie. Niczym Piotr I Wielki po powrocie z cywilizowanego świata – uważam, że broda nie przystoi bohaterowi. Może i hipsterom przystoi, oni muszą dzielnie te brody hodować, aby wydawać się mężniejszymi, ja jednak brodaczom nie ufam. No, może tylko tym dwóm, Pisuli i Sienickiemu. Tym brodom zaufam, choć pewnie śmierdzą. I czasami więc coś napiszę.
0 komentarze: