Terminator: Genisys - recenzja
Ciąg dalszy chorobliwej pogoni za nostalgią. „Z Archiwum X”, „Twin Peaks”, „Ash vs. Evil Dead”, serialowy „Krzyk”, „Jurassic World”, aktorskie „G.I. Joe”, żeńska wersja „Pogromców duchów”, czy nawet przebąkiwane co jakiś czas plany sfilmowania „Thundercats”. Jeszcze chwila i nawet zagubiony w czasie Scott Bakula odnajdzie drogę do domu, a dzieciaki z „Goonies” będą musiały zmierzyć się z pułapkami kredytowymi oraz kryzysem wieku średniego. Lubimy oglądać to, co znamy, a producenci precyzyjnie ustawili celownik na specyficznej generacji, pamiętającej jeszcze muzyczny dorobek MTV.
„Terminator: Genisys” jest swoistym ukoronowaniem tego pędu i jednocześnie wyraźnym ostrzeżeniem, ponieważ wysłużony morderczy robot potyka się na mieliźnie współczesnego kina akcji, wpadając z hukiem na potęgę pierwowzoru.
Oryginalny film Camerona to kulturowy fenomen, który musiał pojawić się w konkretnym czasie i przestrzeni. Romans pomiędzy natapirowaną panną Connor i zagubionym w pułapce lat 80. Reesem stanowi prawdopodobnie najpiękniejszy romans w historii kina. Tak, mam świadomość tego, że mogę na dwie pierwsze odsłony spoglądać zza krat młodzieńczej fascynacji, ale „Terminatory” bronią się do dzisiaj potwornie dobrze (szczególnie „Dzień Sądu” – zatrzymany w czasie i jakości).
Panowie przeliczający hollywoodzkie pieniążki postanowili więc po raz kolejny wyciągnąć z szafy wysłużonego Schwarzeneggera i zaserwować widzom powrót do przeszłości. Tym razem ta taktyka jest jednak tak bardzo dosłowna, że po prostu zgubna dla filmu Alana Taylora. Już pierwsze minuty filmu boleśnie wbijają wysłużoną serię w schemat współczesnego blockbustera – beznamiętna narracja z offu podkreślona brutalnie nijakimi dialogami i zdjęciami kruszy wspomnienia perfekcyjnego otwarcia drugiej odsłony serii. Największą bolączką produkcji jest jednak to, że całość w ogóle nie funkcjonuje samodzielnie - to zbiorowisko powtarzanych do znudzenia cytatów, nawiązań i mrugnięć oka. Próżno jednak szukać w tym jakiejkolwiek subtelności. Niektóre sceny, dosłownie powtarzające oryginał, wywołują jeszcze nostalgiczny uśmiech, ale już pierwsze wolty fabularne i próba usilnego zaadaptowania nawiązań w ramach świeżej opowieści wygląda niestety pokracznie. Film nie ma własnej tożsamości, nie potrafi uciec z cienia poprzedników – w czym zupełnie nie pomaga pretekstowa historia, dzięki której scenarzyści chcą zjeść ciastko i mieć ciastko.
Z politowaniem obserwujemy usilne próby zapoczątkowania przez „Genisys” nowego cyklu. Nadmiar wątków wylewa się z ekranu i niestety żaden z nich (a część miała spory potencjał – potraktowane oddzielnie, na przestrzeni kilku odsłon, miałyby szansę zadawać ciekawe pytania) nie został odpowiednio rozwinięty. Taylor sprintem prześlizgnął się po Skynecie, roli Jasona Clarke’a (potraktowanego po macoszemu i stereotypowo, a przecież facet może z powodzeniem aplikować do szkoły filmowego złoczyństwa imienia Christophera Lee i Gary’ego Oldmana), wrzucił od czapy wątek. J.K. Simmonsa i koncertowo zarżnął związek Connor/Reese. Widz stara skupić się na jednym pomyśle, a w tym samym czasie dostaje po twarzy dwoma kolejnymi – konstrukcja całości przypomina zmęczone monstrum Frankensteina.
Obsada też próbuje dopasować się do nijakości obrazu. Urocza Emilia Clarke dwoi się i troi, żeby scalić w swojej roli cechy Edwarda Furlonga i Lindy Hamillton, co momentami wygląda komicznie – podobnie jak cały film jest przeładowana nadmiarem wszystkiego i nie wie za bardzo, co tak naprawdę chce zrobić. Szczytem nijakości jest za to Jai Courtney – kolejny wynalazek Hollywood, który ma być twarzą kina akcji, a skończy zapewne tak jak Sam Worthington. Powtarza zresztą jego błędy z „Terminatora: Ocalenie”, przypominając swoją grą bardziej wyrośniętą sosnę niż zaprawionego w bojach żołnierza. Michael Biehn nigdy nie był mokrym snem Stanisławskiego, ale kipiał surową charyzmą – Courtney jest po prostu mdły i lepiej by było, gdyby grał jakiegoś robota. Pretekstowa rola Lee Byung-huna (zawsze fenomenalnego pod batutą Kima Jee-woona) to błyskawiczne spuszczenie w ściekach legendy T-1000 (kiedyś perfekcyjnej maszyny do zabijania…), Jason Clarke zostaje uwięziony w konwencjonalnej klatce (jego postać miała kolosalny potencjał), a świetny J.K. Simmons nie ma szansy się rozpędzić i jest po to, żeby być (a nawet jego wątek mógłby udźwignąć całą produkcję).
I oczywiście jest Arnie. Przyprószony siwizną oraz naznaczony zmarszczkami, wspomagany swoimi wersjami napędzanymi CGI, robiący to, do czego został stworzony. Słaby scenariusz oraz powtarzane do znudzenia żarty nie potrafią całkowicie skraść jego magii. Prawda jest taka, że warto zobaczyć go na ekranie i wydać pieniądze na bilet, nawet jeśli będziecie przysypiać na reszcie seansu. Jedzie tutaj już na autopilocie, porusza się ospale i stanowi parodię swojego największego osiągnięcia, ale nadal widok austriackiej maszyny na wielkim ekranie po prostu cieszy. Ostatni wojownik kina zdziadział, lecz jako jedna z niewielu rzeczy stanowi tutaj udany cytat i przypomina, że jest to część serii, która zanotowała wybitny start.
„Terminator: Genisys” to bardzo typowy blockbuster (brawa za zupełnie niepotrzebną i pokraczną scenę rozwałki w trzecim akcie, kumulująca w sobie marazm współczesnych akcyjniaków) - ma kilka ciekawych scen między postaciami, ale wszystko to niknie w bylejakości i straconych szansach. Jeśli już twórcy starali się bawić w reboot przypominający ostatnie „Star Treki”, to powinni pozwolić nowej odsłonie uciec z domu rodzinnego i zacząć żyć na własną rękę. Zamiast tego dostajemy jednak nagromadzenie wątków, absolutnie łopatologiczny komentarz na temat gargantuicznego usieciowienia współczesnego społeczeństwa, pokraczne dialogi – wyrwane z kajetu początkującego pisarza sci-fi – oraz rubaszne żerowanie na oryginale. Prawie zapomniałem już o seansie.
Ale obraz Taylora na pewno ma taki plus, że od razu chce się odpalać oryginał Camerona, bo - przynajmniej pierwsza połowa „Genisys” – to swoista podróż terminatoroznawcza. Dlatego zapraszam was do ponownego odwiedzenia starego dobrego Tech-Noir, a kinowe wojaże spokojnie możecie sobie odpuścić.
>> Tekst pojawił się także na na portalu FILM.ORG.PL <<
„Terminator: Genisys” jest swoistym ukoronowaniem tego pędu i jednocześnie wyraźnym ostrzeżeniem, ponieważ wysłużony morderczy robot potyka się na mieliźnie współczesnego kina akcji, wpadając z hukiem na potęgę pierwowzoru.
Oryginalny film Camerona to kulturowy fenomen, który musiał pojawić się w konkretnym czasie i przestrzeni. Romans pomiędzy natapirowaną panną Connor i zagubionym w pułapce lat 80. Reesem stanowi prawdopodobnie najpiękniejszy romans w historii kina. Tak, mam świadomość tego, że mogę na dwie pierwsze odsłony spoglądać zza krat młodzieńczej fascynacji, ale „Terminatory” bronią się do dzisiaj potwornie dobrze (szczególnie „Dzień Sądu” – zatrzymany w czasie i jakości).
Panowie przeliczający hollywoodzkie pieniążki postanowili więc po raz kolejny wyciągnąć z szafy wysłużonego Schwarzeneggera i zaserwować widzom powrót do przeszłości. Tym razem ta taktyka jest jednak tak bardzo dosłowna, że po prostu zgubna dla filmu Alana Taylora. Już pierwsze minuty filmu boleśnie wbijają wysłużoną serię w schemat współczesnego blockbustera – beznamiętna narracja z offu podkreślona brutalnie nijakimi dialogami i zdjęciami kruszy wspomnienia perfekcyjnego otwarcia drugiej odsłony serii. Największą bolączką produkcji jest jednak to, że całość w ogóle nie funkcjonuje samodzielnie - to zbiorowisko powtarzanych do znudzenia cytatów, nawiązań i mrugnięć oka. Próżno jednak szukać w tym jakiejkolwiek subtelności. Niektóre sceny, dosłownie powtarzające oryginał, wywołują jeszcze nostalgiczny uśmiech, ale już pierwsze wolty fabularne i próba usilnego zaadaptowania nawiązań w ramach świeżej opowieści wygląda niestety pokracznie. Film nie ma własnej tożsamości, nie potrafi uciec z cienia poprzedników – w czym zupełnie nie pomaga pretekstowa historia, dzięki której scenarzyści chcą zjeść ciastko i mieć ciastko.
Z politowaniem obserwujemy usilne próby zapoczątkowania przez „Genisys” nowego cyklu. Nadmiar wątków wylewa się z ekranu i niestety żaden z nich (a część miała spory potencjał – potraktowane oddzielnie, na przestrzeni kilku odsłon, miałyby szansę zadawać ciekawe pytania) nie został odpowiednio rozwinięty. Taylor sprintem prześlizgnął się po Skynecie, roli Jasona Clarke’a (potraktowanego po macoszemu i stereotypowo, a przecież facet może z powodzeniem aplikować do szkoły filmowego złoczyństwa imienia Christophera Lee i Gary’ego Oldmana), wrzucił od czapy wątek. J.K. Simmonsa i koncertowo zarżnął związek Connor/Reese. Widz stara skupić się na jednym pomyśle, a w tym samym czasie dostaje po twarzy dwoma kolejnymi – konstrukcja całości przypomina zmęczone monstrum Frankensteina.
I oczywiście jest Arnie. Przyprószony siwizną oraz naznaczony zmarszczkami, wspomagany swoimi wersjami napędzanymi CGI, robiący to, do czego został stworzony. Słaby scenariusz oraz powtarzane do znudzenia żarty nie potrafią całkowicie skraść jego magii. Prawda jest taka, że warto zobaczyć go na ekranie i wydać pieniądze na bilet, nawet jeśli będziecie przysypiać na reszcie seansu. Jedzie tutaj już na autopilocie, porusza się ospale i stanowi parodię swojego największego osiągnięcia, ale nadal widok austriackiej maszyny na wielkim ekranie po prostu cieszy. Ostatni wojownik kina zdziadział, lecz jako jedna z niewielu rzeczy stanowi tutaj udany cytat i przypomina, że jest to część serii, która zanotowała wybitny start.
„Terminator: Genisys” to bardzo typowy blockbuster (brawa za zupełnie niepotrzebną i pokraczną scenę rozwałki w trzecim akcie, kumulująca w sobie marazm współczesnych akcyjniaków) - ma kilka ciekawych scen między postaciami, ale wszystko to niknie w bylejakości i straconych szansach. Jeśli już twórcy starali się bawić w reboot przypominający ostatnie „Star Treki”, to powinni pozwolić nowej odsłonie uciec z domu rodzinnego i zacząć żyć na własną rękę. Zamiast tego dostajemy jednak nagromadzenie wątków, absolutnie łopatologiczny komentarz na temat gargantuicznego usieciowienia współczesnego społeczeństwa, pokraczne dialogi – wyrwane z kajetu początkującego pisarza sci-fi – oraz rubaszne żerowanie na oryginale. Prawie zapomniałem już o seansie.
Ale obraz Taylora na pewno ma taki plus, że od razu chce się odpalać oryginał Camerona, bo - przynajmniej pierwsza połowa „Genisys” – to swoista podróż terminatoroznawcza. Dlatego zapraszam was do ponownego odwiedzenia starego dobrego Tech-Noir, a kinowe wojaże spokojnie możecie sobie odpuścić.
>> Tekst pojawił się także na na portalu FILM.ORG.PL <<
0 komentarze: