Idzie nowe, czyli kilka słów o kostiumach we współczesnych komiksach Marvela
Opięte trykoty bohaterów z Domu Pomysłów zazwyczaj są traktowane ze swoistym nabożeństwem przez kolejne zastępy rysowników. Coś tam niby dodadzą, coś odejmą, jakiś bohater na chwilę wskoczy w inny kubraczek, wymieni sznurówki, ale zazwyczaj wszystko sprowadza się do oryginalnych projektów. Należy pamiętać, że przez długi czas w Marvelu nie istniało coś takiego, jak ikoniczne dziedzictwo – w DC młodym bohaterom czasami udawało się wejść w buty starszych kolegów po fachu, mają nawet generację prawdziwych dziadków sygnowanych logiem JSA, ale Marvel zawsze stara się wracać do sprawdzonych rozwiązań. I nic dziwnego – takiego Petera Parkera nic nie zastąpi, bo to fantastycznie skonstruowana postać: niszczona zbyt często przez nieprzemyślane rozwiązania i duszenie dobrych pomysłów (bo status quo musi zostać zachowany), ale u podstaw znakomita. Kumpel z sąsiedztwa, który całe życie szuka sposobu, żeby wysupłać skądś jakiś grosz. Nawet, jeśli ma umysł Einsteina i ciało Channinga Tatuma nasmarowanego Chrisem Evansem.
Dlatego też wspaniałe zmiany – jak objęcie przez niego posady nauczyciela w runie Straczynskiego, co stanowiło idealne podsumowanie całej popkulturowej drogi tej postaci, będącej swoistym metanauczycielem dla wielu zahukanych nastolatków – szybko zamiatano pod dywan. Ten stan rzeczy na szczęście zmienił dosyć prosty pomysł, którego przez lata nikt nie potrafił sensownie wprowadzić – po co bezowocnie starać się zamienić Parkera na lepszy model, skoro można wprowadzić postać podobną, opartą na lustrzanej genezie, ale dostosowaną do współczesnego świata. Niech ten Parker sobie dorośnie, rozwinie w końcu ludzkie umiejętności a nie tylko te pajęcze, a hordę przyklejonych do iPhone’ów dzieciaków przeciągnie na swoją stronę dostosowany do ich problemów bohater.
Hej, Milesie Moralesie.
Tak, debiut Moralesa to moim zdaniem największa rewolucja współczesnego Marvela – spokojnie porównywalna do objęcia rządów w wydawnicze przez Quesadę a nawet pomysłów Stana Lee. Nie można było chyba lepiej zrewitalizować skostniałego świata Pająka. A Miles uosabia blaski i cienie nastoletniego życia w epoce cyfryzacji i piętrzących się problemów społecznych – wychodzi im naprzeciw, pokazuje, że kolor skóry nie ma znaczenia. Zdaje się mówić: „hej, jestem jak wy – mamy te same problemy, nie ważne czy jesteśmy biali, czarni, hetero czy homo”. I – co najważniejsze – nie odbiera nic Parkerowi (a ten go nie przyćmiewa): relacja mentor-uczeń jest tutaj zarysowana bardziej niż świetnie. Parkerowi przez dobre dwadzieścia ostatnich lat swojej komiksowej egzystencji zdecydowanie brakowało takiego „brata”.
Ale hej, miało być o kostiumach. Odleciałem. Ale niezbyt daleko. Bo Morales to na poziomie projektu trykotu prawdziwa petarda i będzie idealnym wstępem do krótkiej listy kilku najlepszych moim zdaniem kostiumów, jakie Marvel zaserwował czytelnikom w ostatnich latach.
SPIDER-MAN (MILES MORALES)
Czerń w kostiumie Spider-Mana od czasu sagi z symbiontem zawsze gdzieś tam w głowie czytelników była synonimem „fajności”. Ważna składowa nastającego w połowie lat 80. zwrotu ku mrokowi w komiksach, ciągnącemu w końcu cały rynek w łapy EKSTREMALNYCH fabuł, do dzisiaj robi wrażenie. Uwielbiam czarny kostium, ale pod względem projektu nigdy nie był szczególnie wybitny. To po prostu oryginalny kostium pozbawiony kolorów – z przyciągającym oko logiem na klacie. Robił wrażenie, jako pierwsza skrajna zmiana kostiumu kultowej postaci, ale pod względem projektu nie był ponadczasowy. Jego wady naprawił jednak z nawiązką kostium Moralesa.
Motyw pajęczej sieci był strzałem w dziesiątkę Steve’a Ditko – niepodrabialny, chociaż przewijający się już na okładkach komiksów z pulpowym herosem Spiderem z Popular Publications. Jego minimalistyczna wersja, połączona z klasycznym powiększonym logiem i umiejętnym zajęciem powierzchni na klatce piersiowej, świetnie przełamuje potok czerni w całym kostiumie. W połączeniu z jednolitym dołem tworzy unikalny wzór, stanowiąc ciekawą alternatywę dla pstrokatych rajtuzów Parkera. Miłym dodatkiem są też klasyczne „palce” w rękawicach, świetnie wyglądające w scenach wystrzeliwania pajęczyny. Nic dziwnego, że właśnie na tym projekcie wzorowany jest kostium Octaviusa z Superior Spider-Mana, bo połączenie czerni z czerwienią jest znakomite – wygląda niebezpieczniej niż jaskrawa paleta barw oryginału, a także zapewnia zdecydowanie lepsze maskowanie. Projekt zasługujący na oklaski Orsona Wellesa, mistrza kompozycji:
KAPITAN MARVEL (CAROL DANVERS)
Carol Danvers to kostiumowa sinusoida, bo albo trafia na a) skrajnie seksistowskie kostiumy (oryginał, ten czarny kostium kąpielowy), b) na niezłe, które szybko zostają zmieniane na „a” (Warbird). Jednak od kilku lat paraduje w kosmicznie znakomitym kostiumie, który – mam nadzieję – przetrwa jeszcze długo i trafi do filmu. Ten projekt zdaje się nie mieć żadnych wad. Nie jest wyuzdany (oprócz typowego dla superhero opięcia biustu materiałem, ale od tego ciężko uciec), zachowuje oryginalną kolorystykę, nienachalnie uwydatnia logo, które stało się już rozpoznawalnym symbolem (Carol Corps) i – przede wszystkim – podkreśla jej zawód. Danvers to przede wszystkim żołnierz, a taki mundur w znakomity sposób żeni wybuchową pstrokaciznę oraz militarny minimalizm. Do tego dochodzi zaznaczający jej kosmiczne pochodzenie futurystyczny hełm. I zastosowano tutaj wybieg podobny jak u Moralesa – bogate zdobienie części piersiowej, przykuwające oko, podkreślające figurę całej postaci, przenoszące uwagę na jej twarz, połączone z minimalistycznym dołem, przełamanym przez klasyczny detal, jakim jest czerwony pas.
MS. MARVEL (KAMALA KHAN)
Kostium Kamali Khan to twórcze rozwinięcie pomysłu stojącego za rewitalizacją uniformu Danvers (chociaż sama nastolatka chciała na początku wbić się w te seksistowskie czarne body). Znowu powraca klasyczna kolorystyka, krój nienachlanie przypomina uczniowski mundurek, całość jest odpowiednio zakryta, nie krępując ruchów (chociaż to jest niezbyt zasadne, gdy mówimy o narysowanej bohaterce) i – najważniejsze – trykot jest zupełnie aseksualny: nie ma tu odkrytych ud, a kostium nie opina klatki piersiowej, co w latach 90. sprawiało zbyt często kuriozalne wrażenie, gdy przyjrzymy się jak wyglądały wtedy nieletnie bohaterki (Boom Boom z X-Force, Jubilee). Tutaj wszystko jest wysmakowane, minimalistyczna maska podkreśla retro estetykę całości (nawet, jeśli nie chroni zbytnio tożsamości – to ma przede wszystkim dobrze wyglądać), a powiększona apaszka z oryginalnego kostiumu stanowi zupełnie nowe pole do popisu dla rysowników. Młodzieżowy design godny współczesnej wersji Petera Parkera, jaką jest niewątpliwie Kamala.
KAPITAN AMERYKA (SAM WILSON)
Obecnie mój ulubiony mundur z Marvela. Kostiumy różnych wersji Kapitana zawsze mają jakieś wady – nawet znakomite odświeżenie uniformu za czasów Bucky’ego (autorstwa Alexa Rossa) miał sporo wad przy nawale zalet: górna część świeciła się jak czaszka Jacka Nicholsona i pozostały te nieszczęsne skrzydełka na masce. Kostium Wilsona bierze jednak zalety poprzednich wersji, zachowuje klasyczną formę, a dodatkowo trzyma się tradycyjnych rajtuzów Falcona. Mamy wiec klatkę piersiową z czasów Steve’a Rogersa dowodzącego SHIELD, militarne ochraniacze i buty niczym u Ultimate Capa, skrzydła Falcona i w końcu znakomicie przeprojektowane gogle (klasyczna maska jest koszmarna). Nie wiem, może to z powodu tego, że najwięcej z tym trykotem pracowali Stuart Immonen i Daniel Acuna, ale wszystko tutaj gra – to współczesny, trochę militarny kostium, zatopiony jednak w dziedzictwie dwóch bohaterów. Przeszkadzają mi trochę te metalowe elementy na barkach, ale mają tyle sensu, że stanowią stelaż do aparatury skrzydeł.
HAWKEYE
Wiadomo – protoplasta sprowadzania superbohaterskich kostiumów do poziomu codziennej funkcjonalności i skrajnego minimalizmu (za czym podążyła na przykład Spider-Woman). David Aja kilka lat wcześniej zabrał – w końcu! – baletki iron Fistowi, a tutaj pozbawił Bartona maski (bo wszyscy bohaterowie znali jego tożsamość, a ludzie i tak go nie rozpoznawali) oraz wsadził go w ciuchy godne agenta S.H.I.E.L.D. Zostawił mu jednak kluczowy element, logo z fioletową strzałą, wyróżniający go z zastępu bezimiennych agentów – zresztą na operowaniu kolorem polega cała magia tego designu, wystarczy zobaczyć jak z szaro-czarnym projektem komponują się takie detale, jak purpurowe groty strzał. Widać, że stoi za tym grafik zajmujący się przede wszystkim projektami reklamowymi – rozumiejący siłę dodatków; skupiania uwagi odbiorcy na konkretnym szczególe, a nie ferii barw.
MOON KNIGHT
Tyle lat czekania, żeby ktoś w końcu przełamał tą powodującą odruchy wymiotne biel. Nawet za czasów Fincha nie potrafiłem długo oglądać klasycznego kostiumu, który był po prostu zły i miał za zadanie jak najdalej uciekać od Mrocznego Rycerza z DC. A tu proszę – można się w końcu pogodzić z tym wiecznym wyrzutem sumienia i napakować uniform wymaganą czernią. Wygląda znakomicie – pozostawia niepokojącą bezpośredniość, ale nie wygląda już jak mundur fana mąki.
I tak, superbohaterska wersja jest lepsza niż ellisowski biały garnitur – zuchwały, ale na dłuższą metę nudny.
Jest oczywiście więcej przykładów (Spider-Gwen, Storm, Rogue), ale chciałem podkreślić tymi najwyraźniejszymi, że projekty kostiumów idą w końcu w Marvelu w ciekawą stronę d – jest w tym w końcu jakiś pomysł, pragnienie eksperymentowania. Trzeba pochwalić wydawnictwo, że coraz śmielej figluje z klasycznymi kostiumami.
Świetny wpis, przyjemnie się czytało :) Też mam nadzieję, że strój Kapitan Marvel zostanie przeniesiony do filmu.
OdpowiedzUsuńMarvelu nie Marvela?
OdpowiedzUsuńTak, oczywiście - dzięki :D Najciemniej pod latarnią.
Usuń