„Inhumans”, czyli czas surferów

14:35 Julian Jeliński 0 Comments

 Oglądając dwa premierowe  odcinki najnowszego serialu stacji ABC pt. „Inhumans” – kolejnej z „cegiełek” filmowo-telewizyjnego uniwersum Marvela – przypomniał mi się, niezbyt wysokich lotów zresztą, dowcip pochodzący z jednego z odcinków „Przyjaciół”. Odgrywana w nim przez Jennifer Aniston młoda Rachel – stawiająca pierwsze kroki jako kelnerka – pyta swojego szefa (w którego wcielił się zresztą Max Wright, lepiej znany miłośnikom s-f z roli Williego Tannera w „Alfie”) o opinię na temat zdolności wokalnych jej przyjaciółki, Phoebe (Lisa Kudrow). Kierownik kawiarni z rozbrajającą szczerością odpowiada: „Nie chodzi o to, że jest kiepska. Chodzi o to, że jest tak bardzo kiepska, że mam ochotę włożyć sobie palec do nosa i zacząć grzebać w mózgu”. Trudno o lepszą ocenę aktorskich „Inhumans”.

W zasadzie pastwienie się nad tym „tworem” nie jest zbyt eleganckie. Już bowiem od momentu rozpoczęcia produkcji brakowało w materiałach promocyjnych jakiegokolwiek „poweru”. Przeciętne zwiastuny, mętne opisy i nie do końca sprecyzowane miejsce „Inhumans” w całościowym planie Marvela (tym bardziej niepokojące, iż pierwotnie „Nieludzie” projektowani byli jako produkcja kinowa) raczej nie zapowiadały niczego znaczącego. Obawy fanów wzmacniało zaangażowanie w roli producenta Scotta Bucka, którego (delikatnie mówiąc) niezbyt cenione dokonania przy netflixowym „Iron Fiście” kładły się cieniem na kolejnym komiksowo-telewizyjnym eksperymencie. Pierwsze recenzje nadchodzące zza oceanu nie pozostawiały wątpliwości – w gwiazdozbiorze Marvela pojawił się bezdyskusyjny i niemalże kompletny gniot. Jako osoba, która ma jednakże zwiększony próg tolerancji na komiksowo-filmowe głupotki (potrafię świetnie się bawić na seansach „Hulka” Anga Lee czy nawet „Spider-Mana 3” Sama Raimiego) musiałem jednak osobiście zmierzyć się z „Inhumans”. Zorganizowany w pierwszy wrześniowy weekend w kinach sieci Imax pokaz dwóch premierowych odcinków serialu nie pozostawił jednak wątpliwości – jest źle, a nawet gorzej, niż można by przypuszczać.

„Inhumans” to produkcja, która zawodzi (i to niezwykle sromotnie) na praktycznie każdym poziomie – fabularnym, aktorskim, produkcyjnym i koncepcyjnym. I choć rozumiem, że produkcje telewizyjne trudno jest obwiniać za niższe niż w kinie standardy techniczne czy reżyserskie, to jednak mówić tu trzeba by o akceptowalnym poziomie „taniości” „Arrowa” czy „Agentów T.A.R.C.Z.Y.” oraz o „taniości” wręcz bezwstydnej, która w oczywisty sposób świadczy o tym, iż scenariusz „Inhumans” pisany był na kolanie, podobnie jak na kolanie klejone były praktycznie wszystkie dekoracje. Zacznijmy jednak od fabuły, gdyż o takowej – przynajmniej na gruncie otwierających całość odcinków – w zasadzie powiedzieć można najmniej. Oto bowiem niejaki Maximus, w którego wciela się Iwan Rheon, dorasta w cieniu swego brata – Black Bolta (Anson Mount) – a zarazem króla osiedlonej na księżycu rasy „nadludzi” zwanej Inhumans. Jako że Maximus nie ma specjalnie „nadludzkich” umiejętności, traktowany jest jako gorszy członek rodziny królewskiej, co wraz z zasadniczą rozbieżnością zdań na temat powrotu Inhumans na Ziemię prowokuje go do wszczęcia antykrólewskiej rewolty. Black Bolt i grupa zaufanych mu Inhumans trafiają na powierzchnię planety (a ściślej mówiąc – na Hawaje), dzięki teleportacyjnym zdolnościom psa Lockjawa. W ślad za nimi rusza oczywiście wierna straż Maximusa (która składa się w zasadzie z samotnej zabójczyni), a śmiechu jest przy tym co niemiara.

Sztampowość scenariusza dałoby się jeszcze jakoś znieść, gdyby nie fakt, że „Inhumans” to serial po prostu… głupi. I to nie uroczo głupi, w stylu Nicolasa Cage’a kierującego płonącą koparką w filmie „Ghost Rider: Duch zemsty”. O nie, głupota jest tutaj tak dosadna, że w trakcie seansu kilkukrotnie widz ma ochotę odpiłować sobie głowę, aby nie śledzić dalej całkowicie absurdalnych etapów historii. Już pierwsza scena nie pozwala zresztą brać reszty serialu zbyt poważnie – ścigana po dżungli przez uzbrojonych zbirów dziewczyna wpada na drzewo, zza którego chyłkiem wychyla się Triton (Mike Moh), wygłaszający szekspirowską frazę: „Jesteś jedną z Inhumans. Pomogę ci. Chodź ze mną”. Szczytem wszystkiego jest natomiast cały oddzielny wątek dotyczący przebywającego na Ziemi Gorgona i… grupy surferów. Tak, surferzy dostają tutaj kilka znamiennych scen, w trakcie których perorują na temat kosmicznych cywilizacji, a na informację o zbliżającej się do Gorgona grupie żołnierzy Maximusa reagują gotowością do walki. Na osobne omówienie zasługuje także zresztą cały „hawajski” etap „Inhumans”- począwszy od specyficznych procedur tamtejszej policji w związku z zatrzymaniem Black Bolta (w skrócie – dla hawajskich policjantów gość emitujący ultradźwięki z gardła to najwyraźniej „business as usual”), aż po „przebiegły” plan Medusy (Serinda Swan), dotyczący wtopienia się w lokalną społeczność. Dla ciekawskich – Medusa po prostu staje w kolejce do wycieczkowego autokaru i odjeżdża nim nie wzbudzając jakiegokolwiek zainteresowania.

„Bieda” „Inhumans” bije jednak nie tylko z kolejnych elementów fabuły czy też działań poszczególnych postaci. Jest to bowiem serial, którego jakość technicznego wykonania także pozostawia wiele do życzenia – wielokrotnie podświadomie trzymałem kciuki, aby stojąca obok bohaterów ściana nie runęła na nich z hukiem. Księżycowe miasto Attilan składa się właściwie wyłącznie z szarych korytarzy, a i sami Inhumans wyglądają wyjątkowo… ludzko. Wyjątkiem jest tu jedna skrzydlata kobieta oraz człowiek-projektor, który za pomocą mucho-podobnych oczu wyświetla bohaterom zdarzenia rozgrywające się na Ziemi. Nawet kolorowa i „kreskówkowa” czołówka serialu wydaje się jakby żywcem wyciągnięta z głębokich lat 90. – na poziomie realizacyjnym wszystko wygląda zatem topornie i archaiczne, z jednym jedynym wyjątkiem komputerowo animowanego Lockjawa, na którego wydano najwyraźniej lwią cześć realizacyjnego budżetu.

Nie staram się być na siłę złośliwy pod adresem serialowych „Inhumans”. Jak pisałem wcześniej, nawet z najgorszych gniotów staram się zazwyczaj wyciągnąć rzeczy pozytywne i względnie udane, które w jakikolwiek sposób mogą wynagrodzić poświęcony im czas. W tym jednak wypadku naprawdę trudno jest znaleźć mi jakąkolwiek wartość, która pozwoliłaby mi napisać: „Inhumans to chała, ale obejrzyjcie bo x czy y jest fajne”. Naprawdę nie potrafię wskazać nic choćby poprawnego w tej produkcji. Część krytyków chwali kreacje Rheona i Mounta, ale dla mnie doskonale wpisują się one w stylistykę towarzyszących im dekoracji – są byle jakie. Owszem, widać, że obaj aktorzy mogliby wykrzesać ze swoich postaci zdecydowanie więcej, ale zwyczajnie brakuje im scenariuszowego paliwa. Black Bolt po przeniesieniu na Ziemię zachowuje się jak połączenie Goofy’ego z Jasiem Fasolą, a Maximus w swoim entourage’u niezrozumianego/despotycznego królewskiego brata jest tak bardzo bezbarwny i sztampowy, iż niemalże zaciera całkowicie swą cudownie ekstremalną kreację z „Gry o tron”.

„Inhumans” mieli zresztą – według zapowiedzi producentów – stać się marvelowską „Grą o tron”. Jak wspomniałem jednak przy innej okazji, „Inhumans” to raczej marvelowski odpowiednik tureckiego serialu „Wspaniałe stulecie” z podobnym poziomem realizacji i artyzmu. Nie jestem w stanie stwierdzić jak dobre musiałyby być kolejne odcinki, aby mogły one wynagrodzić katusze, które wycierpiałem podczas seansu w Imaxie. I choć bardzo chętnie przyjmę każdą dozę kontrargumentów, wyjaśniających mi, iż najnowsze osiągnięcie Scotta Bucka to jednak nie aż tak totalna porażka, to jednak nie potrafię sobie wyobrazić co takiego można by docenić w tym serialu. Póki co uznaję go zatem za pierwszą bezapelacyjnie żenującą (tak, należę do osób, które bronią „Iron Fista”) plamę na mapie Marvel Studios, które dotąd broniło się przed poziomem wpadek konkurencji w rodzaju „X-Men Geneza: Wolverine”. Na pytanie zatem: „czy warto Inhumans obejrzeć?”, odpowiadam: „Tak, ale tylko jeśli chcecie ujrzeć całkowite upodlenie komiksowego materiału”. Ostrzegam, nie jest to ładny widok.

Tomasz Żaglewski

0 komentarze: