The Amazing Spider-Man 2
Teksty o filmowym reboocie „Spider-Mana” zwykle lubię zaczynać od informacji, że nigdy nie byłem fanem trylogii, którą dostarczył nam Sam Raimi, co oczywiście zwykle wywołuję burzę. Pierwszy film Marca Webba, który ponownie przedstawił nam genezę Pajęczaka, nie był może jakimś specjalnie dobrym filmem. Miał masę wad, dziur fabularnych, a niektóre wątki urywały się w połowie, by nigdy (nawet w kontynuacji) do nich nie powrócić. Jednak mimo tych wszystkich niedociągnięć „The Amazing Spider-Man” oczarował mnie podejściem, które trochę bardziej przypominało mi moje wyobrażenie tego bohatera i trafiał, w przeciwieństwie do poprzednich filmów, we właściwe, nostalgiczne struny.
„Dwójka” zapowiadała, że będzie mocniej, sprawniej, lepiej. Pierdolnięcie większe, wszystko większe. Miałem naprawdę pozytywne nastawienie i pochłaniałem każdy klip, każdy zwiastun. Poszedłem do kina i, niestety, po jego opuszczeniu moje uczucia pozostały trochę rozmieszane. „The Amazing Spider-Man 2” nie był filmem złym. Patrząc jednak na to, czego dokonał Marvel z drugim „Kapitanem Ameryką”, nie mogę jednak powiedzieć, by nowy Spider-Man był filmem dobrym.
Jest jakoś tak pośrodku. Żeby nie zabrzmieć jak stara maruda, zacznę od rzeczy, które moim zdaniem film kładły, a w trakcie postaram się wymyślić coś miłego na koniec.
• Electro to mój ulubiony przeciwnik Spider-Mana – nie powiedział nikt. Nigdy. I, szczerze mówiąc, wątpię, by po obejrzeniu filmu ktoś zmienił zdanie. Postać Maxa Dillona jest napisana fatalnie. Tak fatalnie, że nawet Jamie Foxx nie był w stanie nic z niej wykrzesać. Pamiętacie animowanego „Spider-Mana” gdzie Scorpion i Doctor Octopus, aby nikt ich nie rozpozna, wkładali na kolorowe kostiumy kapelusze i prochowce? Te postacie miały więcej głębi niż filmowy Electro.
• Związek z Gwen Stacy – tak, Emma Stone jest przeurocza i nie da się zaprzeczyć, że między nią i Andrew Garfieldem jest więcej chemii niż w chińskiej zupce. Jednak to, co tak fajnie zagrało w pierwszym filmie i było jego siłą napędową, nie działa tak dobrze za drugim razem. Emma i Andrew robią do siebie maślane oczy przez połowę filmu i w pewnym momencie sceny z nimi po prostu zaczynają nużyć. To drugi film, w którym życie prywatne Petera zostaje sprowadzone do nastoletniego związku, a że związek w tym filmie przeżywa kryzys, to za każdym razem, gdy Peter nie nosi czerwonej maski i nie tłucze przestępców, robi zasępioną minę, a jego twarz zaczyna się szklić od nadchodzących łez.
• Rhino. Przy tym przeciwniku było dużo szumu już podczas zwiastunów, ale muszę przyznać, że ta transfomerowa, toporna wersja nosorożca całkiem mi się podoba. Rhino nigdy nie był dla mnie istotną postacią, ale jednak był dość rozpoznawalny i Marc Webb wykorzystał tego gościa właściwie. Pojawia się na 4 minuty filmu, i to tylko po to, by dostać od Parkera po mordzie. Jedyne co mi zgrzytało – i boli mnie, że to mówię, bo cenię tego aktora – to Paul Giamatti. Jego Alexiei to kolejna po Dillonie czarno-biała do bólu postać. „Ja zły, ja strzelać”. Mam wrażenie, że Amerykanie zatrzymali się na tworzeniu rosyjskich postaci w czasach „Łosia Superktosia”.
• Scena z dzieckiem. Jeśli oglądaliście, to wiecie o co chodzi. Powtórka sceny z dźwigami z jedynki. Ugh...
Koniec marudzenia, skupmy się na tym, co istotne, czyli plusach, bo od narzekania się zmarszczki robią.
• Kiedy Peter Parker zawodzi, tam Spider-Mana pośle. Kostium Pająka przeszedł słuszną transformację i zbliżył się bardzo do swojego komiksowego oryginału, co oczywiście wyszło na plus, bo wizualnie ten superbohater wreszcie prezentuje się tak, jak należy. Cała wizualna strona filmu jest zresztą na wysokim poziomie i choć momentami może niektórych razić plastikiem, to nie sposób odmówić jej efektywności. Na plus szczególnie wyszło starcie z Electro. Było na czym zawiesić oko. Przez chwilę. Bo dużo się działo i szybko.
• Harry Osborn, który powraca po latach, aby przejąć Oscorp. Tu jest dobrze, Dan DeHaan świetnie dopasowuje się do świata, dobrze wypada jako stary przyjaciel Parkera i co najważniejsze – nie jest Jamesem Franco, a jego Goblin (mimo iż wciąż nie przypomina komiksowego) robi całkiem niezłe wrażenie.
• Mnogość postaci, a raczej to, że udało się jej uniknąć. Pierwszy film był w tym temacie wręcz kameralny. Poza głównymi bohaterami był jeszcze jeden facet z dzieckiem. Sami w Nowym Jorku. Pustka. Drugi film naprawia ten problem, Nowy Jork żyje, a gdzieniegdzie pojawiają się znane czytelnikom postacie, które na szczęście nie przynoszą ze sobą bagażu zbędnych informacji. Tu gdzieś mignie Alastair Smythe, tam ktoś powie swojsko brzmiące imię Felicia. Fan się uśmiechnie, a przeciętny widz nawet nie zauważy, że oczko zostało puszczone.
Podsumowując – drugi „Spider-Man” to całkiem przyzwoite kino komiksowe, jeśli potrafisz bez problemu oglądać film z jednym okiem mocno przymrużonym. Sequel na wielu płaszczyznach przewyższa swój pierwowzór, naprawia popełnione tam błędy, ale, niestety, robi przy okazji sporo nowych. Sony jednak planuje stworzyć jeszcze przynajmniej dwa filmy z Peterem Parkerem w roli głównej (plus dwa spin-offy, gdzie Pajęczak zapewne się parę razy w tle przewinie) można mieć nadzieję, że w końcu – za którymś podejściem – Marc Webb trafi w dziesiątkę*.
* Czy tam w szóstkę, jak w naszej skali ocen.
Mój kot potrafi znaleźć więcej pozytywów w wydalaniu strawionej treści pokarmowej z jego ropnym zapaleniem gruczołów apokrynowych okolicy anorektalnej i "opowiedzieć" mi o tym bardziej przystępny i interesujący sposób.
OdpowiedzUsuń