Suicide Squad (Pisulocenzja)
Nareszcie po dziesięciu tysiącach lat zobaczyłem w końcu „Suicide Squad”. I czuję się dziwnie, bo to kosmiczny bajzel, ale… od pewnego momentu zacząłem nawet nieśmiało czerpać z niego przyjemność na takim b-klasowym poziomie. Bo film Ayera (hehe) ogląda się jak jakieś exploitation zrobione za paczkę fajek w latach 70., gdzie zapomniano o montażu, dialogi napisano morświnem rzuconym na klawiaturę, ale pocieszne postacie i skrajnie idiotyczne rozwiązania angażują widza.Oczywiście potworek DC (bo nie Ayera, jego twórczy głos słychać może w dwóch scenach) nie sprawdza się jako zrobiony za grube pieniądze i w założeniach stanowiący przyczynek do konstrukcji solidnego współdzielonego świata blockbuster. Ale w pewnej chwili zupełnie przestało mnie to obchodzić. Poczułem się jakbym znowu oglądał filmy jako tazokilkuletni szczeniak, gdy pojęcie fabuły zasadniczo dla mnie nie istniało, a filmy stanowiły zazwyczaj pokaz miniatur narracyjnych, niepołączonych zbytnio ciągiem przyczynowo-skutkowym. Z tego powodu uwielbiałem np. trzeciego „Robocopa” i nieźle bawiłem się na „Wodnym świecie” (bo nie powiem dziś, że przecież nadal lubię ten film jak takiego dziwacznego kuzyna, co to niby podkradał mi karteczki ze Scottie’em Pippenem i zbytnio lubił chipsy cebulowe, ale dobrze się z nim kopało piłkę). I tutaj poczułem się podobnie. To nie jest dobry film, ale zupełnie nie zasługuje na takie baty jak „Batman v Superman”, bo tam mieliśmy bestialsko zamordowaną wizję artystyczną faceta, który nie potrafi wyjść z narracją poza format reklamy/teledysku i nie wie, że ludzie rozmawiają jak ludzie od czasu pierwszej „kur#$” rzuconej przez narwanego artystę z jaskini Lascaux (mogę trochę naginać fakty historyczne, sens pozostaje – Snyder nie potrafi w opowiadanie). Nie dało się tam lubić kogokolwiek (chyba, że ktoś zdążył zauważyć Wonder Woman), utożsamianie się z postaciami – chociaż minimalne – nie istniało (chyba, że dla psycholi, bo „Jestem Batman, ja fajno bijo, Alfred zrób kawę, zdejmij moją marynarę z ZARY, yolo”), a fabuła była pretekstem, żeby rodzice ludzi z WB w końcu przestali się śmiać, że ich pociechy jeszcze siedzą na peronie w Sosnowcu, a Marvel Studios już miesiąc temu zastawiło parawanami najlepsze miejsce na plaży w Mielnie.
Nadal się śmieją.
Więc krótko, ocena i jadę spoilerami, bo to zawsze zabawniej w przypadku takich celuloidowych burdeli. 4,5/10 – po spoilerach może wyjdzie czemu. SPOILERY:
- To jeden z najgorzej zmontowanych filmów jakie w życiu widziałem. Tutaj przy stole montażowym siedziała chyba cała rada nadzorcza WB, wujostwo ludzi z DC i Ayer (ale nie miał miejsca, to tylko się przyglądał i z nerwów żłopał darmową kawę - coś chociaż miał z tej przygody). Już pierwsza scena sprawiła, że moja ręka zapałała nagłą miłością do czoła, łącząc się z nim w emocjonalnym pocałunku. Bam! Coś tam Deadshot, coś tam Harley, wejście Amandy Waller (oczywiście przy "Sympathy for the Devil", żebyś kmiocie zrozumiał, co to za twarda kobieta. Jeśli nie zrozumiesz, bo jesteś kmiotem kmiotów, to zaraz Quinn powie otwarcie, że „Ty, babo zasępiona, diabeł ty jesteś czy nie diabeł?”), rozpoczęcie rozmowy ważnych ludzi U Fukiera i… sru, intro filmu, a potem brak przedstawiania reszty postaci, tylko bieg przez jakiś zlepek scen. I znowu Deadshot i Harley, ale teraz z dodatkowymi typami i kolorowymi napisami na ekranie, żebyś zrozumiał kmiocie, że to takie szalone i zabawne widowisko. Co tu się stało? Ktoś to widział przed wypuszczeniem do kin? Przecież nawet te taśmówki z JCVD za które spłaca długi całej Belgii są lepiej zmontowane.
Ale ok, załapałem, że tu nie chodzi o opowiadanie historii, czy jakieś ślady ładu i składu, bo postacie szalone i w ogóle, to oglądam te epizody dalej. Wiedźmy jakieś, dżungla, szybko, szybko, składają do kupy pięć lat opóźnień w adaptowaniu. Rozpitolnik w stanie czystym. Ale gdzieś tak od momentu, gdy wszyscy wbijają się do miasta złego i potem do domu złego, to… zacząłem kibicować bohaterom. Ot tak po prostu, bo te absolutne archetypy, pokracznie charakteryzowane (żart z jednorożcem Bumeranga to najgorsze żartopodobne coś w historii filmów komiksowych – może Deadpool już wcześniej go masturbował, ale to nie znaczy, że wciskanie zwierzaka wszędzie bawi. Nie bawi. Zupełnie), mają w sobie jakąś dziką iskrę, wzbudzają ciekawość.
Nie wiem, może to przez tych kilku ostatecznie całkiem niezłych aktorów? Albo absurd całej sytuacji, gdy kibicuje się im, żeby posprzątali ten cały bajzel i doprowadzili do napisów końcowych? Bo:
- Will Smith zawsze gra Willa Smitha. Zawsze. Jest genetycznie uwarunkowany do grania Willa Smitha. Ale tutaj nie grał z synem (zdziwiło mnie, że Jaden Solo nie zagrał córki) i dało się uwierzyć, że jest w tej chwili Willem Smithem super-kilerem. Bo Smith to dobry aktor. A Deadshot stanowi zdecydowanie najjaśniejszy punkt całej produkcji i zobaczyłbym z nim solówkę, gdyż jego wejściówka (czuć tam Ayera właśnie) była niezła. Chociaż tu też próbowano momentami robić jakieś dziwaczne akrobacje – do dzisiaj nie wiem, czemu w święta przebiera się za Shafta. No i ma najlepszą scenę: oczywiście chodzi mi o tą, gdy Kapitan Ame… Deadshot skacze na samochód i zaczyna rozwalać Chita… Kitowc… Mroczne e… znaczy Wiedźmich Smołowników, czym wzbudza szacunek poli… żołnierzy i może dalej walczyć o Nowy... Midway City.
- Ale nie zapominajmy, że to właśnie z nim związany jest ten okrutny wątek z Batmanem, który napada rodzinkę w Crime Alley (chyba) i praktycznie zasłania się dzieckiem. Batffleck jest ok, ale… no kurczę, szkoda że jeszcze Lawton nie zaciągnął dzieciaka wcześniej na „Znak Zorro”.
- Margot Robbie jest świetna wizualnie, ale często stara się za bardzo. No i cierpi na chorobę dialogową. Ale co poradzę, że ją lubię? Szczególnie że w ramach live action miała za konkurencję tylko wersję z „BoP”.
- Notorious Jok3rr – HA HA HA HA. Był w tym jakiś pomysł, ale władowano go tutaj zupełnie zbędnie. Miał się sprzedawać, wiadomo, ale dodawanie kolejnych elementów do rozsypanej opowieści niszczy ją jeszcze mocniej. I cały czas miałem wrażenie, że zaraz zaśpiewa „Closer To The Edge”, a później go całkowicie wywali na Marsa. I najważniejsze: czemu on się śmieje jak Axel Foley? Gliniarz z Beverly Hills jest mocno zabawny, ale akurat ten Joker zabawny nie jest. Zjawia się i znika (śliczny taki - Mister of America), jak sens filmu, chociaż ta scenka z kwasem jest ładniutka – nawet jeśli tania.
- W ogóle ten film składa się z maksymalnie wyświechtanych elementów i to takich, które spotykamy już nawet w lodówce obok Piotra Adamczyka. Dialogi, sytuacje – to recykling na całego. Ale może i dobrze, że nie szli w nowe jak ludzie od „BvS” i pierwszych trzydziestu minut „Killing Joke”.
- Kapitan Bumerang – zabawny żul. Nie można śmiać się z żuli, bo dostali po tyłkach od życia i mają często ciekawe historie do opowiedzenia. Ale Bumerang to nadal zabawny żul. Ciężko powiedzieć coś więcej, bo nawet bumerangami rzuca rzadko . Ale lubi piwo. Też lubię piwo. Za bardzo nie wiem co tu robi. Zabawny żul.
- Slipknot - [Kajetan Kusina komentarz cameo!] "Taki żul co mu drugi powiedział, że jak zajuma dwa Harnasie z półki to się ochroniarz nie skapnie. A ten się skapnął".
- Ale czekam na Ezrę Millera w roli Flasha. Serio.
- Rick Flag – myślałem, że Kinnamanowi żyłka pęknie na łbie od trzymania tego akcentu teksańskiego trepa. Włożył w to całe umiejętności. Szkoda, że jego wątek z Enchantress jest tak nienaturalny i zagubiony w wirze sklejek – bo miał potencjał. No i smutam, że nie zagrał go Tom Hardy. Na szczęście Kapitan Bumerang cosplayuje Anglika.
- Enchantress – hehe, bekowo się bujała w finale, dobry kwas zażywa. Tyle. Chociaż… miała naprawdę klawy design na początku, jakby Ayerowi nie kazali wklejać heheszków, to totalnie był materiał na kawał sensownego horroru (czytaj: nie takiego jak w "BvS"). A tak to jest złoczyńcą gorszym niż Malekith czy smog krakowski z „Green Lanterna” (Fly you fools z tego Krakowa, bo się udusicie, pozdro!).
- Ale czekajcie, JESZCZE GORSZY jest jej brat BULLSHITUS. Tak się nazywał. Słyszałem jego imię w filmie. HEHE.
- El Diablo – a ten wątek był ok. Wyświechtany, fragmentaryczny, ale czuję ból gościa i ściskałem kciuki, jak rzucił się po odpaleniu Ghost Azteca na tego kupsztala z CGI.
- Ej, właśnie! Plan Enchantress to musiała wymyślić moja pralka, co to chodzi jak szaleńczy potwór: „bracie! oni teraz to te ajfony-srajfony lubio a nie nas, wiedźmów, to se zrobimy superajfona i zniszczymy wszystko!”. Ale… ONI NIE ZNAJO SIĘ NA TECHNOLOGII, BO NIKT NIE DAJE INŻYNIERA ZA WIEDŹMOWANIE, HEHE! I dlatego ich superajfonem jest latającą na niebie kupą śmieci.
- Serio. Tu wrogiem jest KUPA ŚMIECI.
- I niebieskie światło strzelające w chmury. Wróg wszystkich hirołów.
- Katana. Podobno też jest.
- Robert Lewandowski. Podobno też jest.
- Amanda Waller – ok, tu ciężko było zepsuć tak dobry materiał wyjściowy mając tak dobrą aktorkę. Zgoda na działanie Suicide Squad jest oczywiście strasznie niementeges – na $%# im Kapitan Bumerang, skoro Enchantress może zrobić wszystko to, co cały zespół? No i serio, do czego komuś się przydają takie Kapitany Bumerangi, które są zabawnymi żulami i rzucają bumerangami? Waller miała zresztą drugą najlepszą scenę w filmie, jak zamordowała swoich ludzi. Tu czuć, że to robił typ od „End of Watch”.
- Muzyka. Ok, wiadomo, każdy lubi te kawałki, ale nie o to chodzi w dopasowaniu muzyki do filmu, że jest znana. Ma coś mówić o sytuacji/postaci, ale nie łopatologicznie. „Superfreak” przy Harley, naprawdę? Brak tu jakiegokolwiek wyczucia, wyzwania dla widzów. No ale fajno grajo. Dobre MTV, ale czy to nadal film? No i to "Spirit in the Sky" wypadałoby odpuścić, jeśli się tłumaczy, że nikt tu nie rypie ze "Strażników Galaktyki" (hej sceno w knajpie, ile ty masz już % planu?).
- I… nie będę więcej wymieniał. Jest tu jeszcze sporo kretynizmów i do połowy naprawdę czułem zażenowanie, ale z czasem zaczęło mi to przechodzić. Oglądam sporo dziwnych rzeczy i jeśli widzę w czymś iskierkę z serca, to nie mogę filmu wbijać w ziemię. SS naprawdę nie jest aż tak zły. Nie jest nieczuły jak "BvS". To słaby film, ale zdatna rzecz do odpalenia w tle przy wciąganiu nudli. Tyle.
Nie ma skrajnego dramatu, ale to nadal rzecz gorsza niż najgorsze Marvele, które były chociaż technicznie bez zarzutu. Tak się stało, że po wyjściu z kina uświadomiłem sobie, iż jakieś relacje się tutaj zawiązały i chciałbym zobaczyć niektóre postacie w lepszym filmie. A to już coś jak na DCMU.
Chociaż tu siedzi najważniejszy problem całego widowiska – dobre oceny w stylu „da się oglądać”, „jest nadal lepsze niż BvS”, „ma dwie dobre sceny”, „mogło być gorzej” są toksyczne. Musimy wymagać, jako widzowie – najwyższej jakości, narracyjnej spójności, artystycznej integralności. To nie są czasy, gdy rzucano nam ochłapy w stylu „Fantoma”. Oczywiście, czekamy na filmy o ludziach w majtkach na spodniach, ale kurczę – szanujmy się. I wymagajmy, zawsze.
"Suicide Squad" ujdzie, bo wygląda jak odprysk kina eksploatacji ze złotych czasów Cormana i na wielu poziomach przypomina mi niewinną przyjemność czerpaną z oglądania b-klasowych filmów na VHS-ach, ale nie tędy droga. Chociaż nie ma też powodów, żeby nadto się pieklić.
0 komentarze: